Blog emigracyjny

piątek, 15 listopada 2013

Pasożyt ze Starego Kraju

- rodzina z wizytą


Po raz kolejny czytam o jakimś szwagrze, który przyjechał na chwilę, zagnieździł się i ani myśli się wynieść. To plaga, który towarzyszy tym, którzy ułożyli sobie życie w UK od lat.

Wielu z Was to zna. I ja sam miałem takie propozycje, że ktoś wpadnie tylko na chwilę, pobędzie tylko do momentu aż się jakoś urządzi... Spać może nawet na podłodze. Zobaczycie, będzie wesoło!

Problem w tym, że oni z reguły nie potrafią się urządzić. Pamiętacie, jak kiedyś tu przyjechaliście i sami załatwiliście sobie mieszkanie (pokój na początek), pracę? Gatunek "szwagra na podłodze" nie potrafi przeprowadzić tych operacji samodzielnie. Właśnie dlatego to Wy tu byliście pierwsi i to on Wam zwalił się na głowę, a nie Wy jemu. On po przyjeździe będzie oczekiwał, że się go weźmie za rękę, załatwi pracę - i to dobrą, bo jest wybredny. Jak mu się nie będzie podobała to porzuci, dzwonić będą do Was.

Kiedy dowie się ile kosztuje mieszkanie stwierdzi, że zostanie u Was. No bo on buduje dom w Polsce (kładzie dach, potrzebuje na passata itp.) i on musi oszczędzać.
Praca w Wielkiej Brytanii jest dla niego etapem, przynajmniej z założenia. Wy tu jesteście na dłużej - w domyśle - nie musicie oszczędzać.

Nie dba o siebie - a komu miałby się pokazywać? Żona go nie pogoni. Zresztą nie umie, zawsze to ktoś za niego robił. Nie umie gotować, nie za bardzo chce się dokładać. Pożera tyle co Was dwoje. Przecież nie może dawać tyle za prąd i gaz, bo Was jest więcej.
Nie rozumie, że spanie na podłodze choć nie jest problemem dla niego, to jest problemem dla tych, którzy tu naprawdę mieszkają. A jeżeli nie śpi na podłodze, to nie rozumie, że mieszkanie w living roomie to nie jest normalna opcja, sofa zaś to nie łóżko.

Sprawa zdąża do dramatycznego finału. Jeżeli nie chcecie się pokłócić na dobre z rodziną, to pokłóćcie się tylko trochę i nie wpuszczajcie ich do siebie "na podłogę"  ani "na sofę". Pod jakimkolwiek pozorem. 


Poprzedni post - skąd ta różnica


piątek, 8 listopada 2013

Skąd ta różnica

- czyli człowiek z ch... na czole


Uważam, że między talk shows w Polsce, a tymi w Wielkiej Brytanii jest mniej więcej taka różnica, jak między partią brydża, a wspinaniem się na namydlony słup w celu ściągnięcia butelki jabcoka.


Dokładnie tak - jedne są tak układne (może i za bardzo), a drugie - tak odpustowe. Nawet u Kuby Wojewódzkiego ludzie z reguły po prostu siedzą. Chodzi ta panienka z biustem, ale to już nie jest żaden szok.
Tymczasem w brytyjskim talk show prowadzący właśnie rysuje pani (znanej) genitalia na czole, a na policzku pisze "ch...". To w programie publicznym, nie żadnym niszowym.

Zastrzegam, że opieram się na bardzo wąskim wycinku rynku, tego typu twórczość raczej za bardzo nie oglądam. No może Wojewódzkiego trochę. Tu jednak osoby ze świata sportu, muzyki, filmu, często powiedzą coś ciekawego (a nie tylko dadzą sobie nasmarować ch... na czole).

Jednak, jeżeli ten wycinek rynku dotarł do mnie - rykoszetem, czy jak - to może dotrzeć i do innych. Te brytyjskie treści pokazał mi człowiek, który je odbiera od lat - dlatego, że inni odbierają.
Czyli - posłużmy się terminologią naukową - grupa poddana bezpośredniemu badaniu była bardzo nieliczna. Pośrednio - chyba duża.

Moja opinia jest oczywiście wobec tych względów subiektywna, ale zakładałbym się, że szersze badania potwierdziłyby podobne wnioski. Inna sprawa - o co pytać? Trzeba by tu i tam według tych samych reguł... a nie jak jakieś referendum. Więc ja tu tak sobie dywaguję...

Generalnie o co chodzi w mediach niepublicznych - o zysk. Nie ma "misji". I nie mówię, że ma być. Zyski, to reklama. Reklama, to oglądalność.
Obrażę więc Victorię Silvstedt (która się ucieszy), ściągnę portki, pokażę stringi (damskie - bo są męskie) - na męskiej d... i - bingo!

Poprzedni post - kraj zrobiony na kleju


środa, 6 listopada 2013

Kraj zrobiony na kleju

Żyjąc w UK wciąż natykamy się na przykłady bałaganiarstwa, niestaranności, czy też po prostu fuszerki. Owszem, jesteśmy tu w pewnym sensie gośćmi, ale często również klientami i jako tacy mamy prawo domagać się jakości czegoś za co płacimy i wyśmiewać dziadostwo.

Niespodzianki, które oferuje 
życie i praca w UK  nie są wcale głęboko pochowane. Wystarczy zajść do pierwszego lepszego domu, zwłaszcza takiego wynajmowanego – a nie tego, którego polski właściciel zrobił już porządek.

Typowy brytyjski dom

Zacznę od siebie. W ubikacji mam umywalkę tak małą, że pod kranem nie mieszczą się dłonie. Drzwi od frontu (południe) z trudem domykają się w lecie, te od ogródka nie chcą zamykać się w zimie. Drzwi od jadalni zamykają się same (spad?). Schody na piętro są tak wąskie, że nie zmieściły się w nich wszystkie meble. Musiały zostać na dole.

W poprzednim domu miałem kaloryfer w living roomie zamontowany na ścianie wewnętrznej, naturalnie cieplejszej, a nie na pod oknem, gdzie chłodniej. Oknem z pojedynczą szybą, zresztą.

Co się da, przymocowane jest na słowo honoru. Na jednym z polonijnych portali toczy się zresztą o tym ciekawa, a przede wszystkim tragikomiczna dyskusja. Aż się mnoży od źle (niebezpiecznie) podpiętych kabli, zacieków, dziur, odpadającego tynku, płytek, gnijących wykładzin. Choć najlepsze kawałki to spadające sufity lub kostka brukowa przyklejana do podłoża...

Następnym razem wyjaśnię „to dlaczego tutaj w ogóle mieszkamy, jak nam się tak nie podoba”. 


sobota, 2 listopada 2013

Byle nie Polakowi

Jedni płacą krajanom za "usługi", które wynikają z braku znajomości języka i obsługi komputera. Inni starają się, aby rodak na nich nie zarobił za nic, nawet jeżeli oferuje usługę rzetelną i potrzebną.

To znaczy oni uważają, że to pewnie usługa nierzetelna. Jak ktoś jest niedużą firmą i do tego polską, to pewnie chce oszukać.

Fakt faktem - są tacy. Cudotwórcy od ubezpieczeń samochodowych. Załatwiacze pracy. Niepowiązani z żadnym uznanym przedsięwzięciem, wymagający dodatkowej prowizji za swoje usługi. I nawet dobrze żyją. Jakoś sobie radzą, bo to osobnicy obrotni.

Za to inni, którzy reprezentują rzetelne, zarejestrowane firmy, zbierają baty. "U Polaka już nic nie będę załatwiał" - mówi ktoś oszukany i wrzuca wszystkich do jednego worka.
Inny po prostu - nie bo nie. Jakoś tak z zazdrością patrzy na rodaka, któremu się wiedzie i najchętniej podłożył by mu nogę - a na razie przynajmniej tyle może zrobić, że nie da mu zarobić.

Praca w Wielkiej Brytanii, to kąsek łakomy lub konieczność dla wielu biednych obywateli III RP. Również dla takich, którzy nie umieją sobie poradzić. Zresztą czasami dlatego nic nie osiągnęli w "Starym Kraju". Jeszcze długo będą padali ofiarą różnych oszustów i budowali swoje uprzedzenia. No chyba, że już je przywieźli ze sobą.



Wszyscy startujemy równo

Anglia rozpoczyna się o godzinie dziewiątej. Wtedy ludzie zaczynają pracę w biurach, a dzieci rozpoczynają lekcje w szkole. Są wyjątki - to ci, którzy robią coś wcześniej, aby inni mogli zacząć o dziewiątej.

Wszyscy startujemy równo. Wszyscy co rano znajdujemy się w tym samym bałaganie. Korki na drogach to rzecz normalna, codzienność. Na drogach miejskich, na autostradach. Bo wszyscy odpalamy fury między ósmą, a dziewiątą. Komunikaty radiowe dotyczące sytuacji na drogach o tej porze można by nagrać i odtwarzać codziennie. Bo codziennie w tych samych miejscach jest korek.

Ciut lepiej bywa w poniedziałki. Nie wszyscy jeszcze doszli do siebie... Praca w Wielkiej Brytanii nie może być za ciężka dla Brytyjczyków.

Późnym popołudniem sytuacja jest rozciągnieta w czasie. Szkoły kończą naukę trzecia, po trzeciej. Ponieważ pod nimi najczęściej nie ma wystarczająych parkingów, bywa też, że umiejscowione są przy ślepych ulicach, na drogach dojazdowych organizuje się korek.


Anglia zamyka się ostatecznie o godzinie piątej. Sklepy, poza hipermarketami i spożywką, również. Nawet poczta.
Korek trwa dalej.